Sekrety Rzymu – Corrado Augias

Sekrety Rzymu

Corrado Augias

Muza

 

462932Pod koniec ubiegłego roku w Warszawskim Wydawnictwie Literackim Muza ukazała się książka, którą przeczytałam z prawdziwą przyjemnością, ale postanowiłam przedstawić ją Państwu dopiero wiosną, kiedy to myśli się o wakacyjnych wyprawach, zaczyna się je starannie planować, szczegół po szczególe, żeby tym celebrowaniem podróży, więc i późniejszym porządkowaniem wrażeń, przedłużyć czas pobytu w innych stronach, ciekawych, pełnych uroku. Książka nosi tytuł Sekrety Rzymu, napisał ją znany włoski dziennikarz i pisarz Corrado Augias (korrado audżias), i na pewno warto ją przeczytać, bo przecież każde  miejsce Wiecznego Miasta, każdy zakamarek, ma swoją fascynującą i często mało znaną historię, tu nawet kamienie zdają się snuć swoje opowieści o ludziach i wydarzeniach.

 „Od czego zacząć?” – zastanawia się autor, wiedząc, że podjął się zadania, które nie będzie łatwe. Bohater komedii Fredry, pan Jowialski, zapytałby z uśmiechem: „Znacie to?  – Więc posłuchajcie”. I  podobnie czyni autor tej książki – oczywiście opowiada najpierw o czasach mitycznych, o porzuconych  w koszyku na brzegu Tybru bliźniakach, Romulusie i Remusie, którzy z woli tchórzliwego i okrutnego króla mieli zginąć, ale, jak wszyscy  dobrze pamiętamy, wykarmiła ich swoim mlekiem wilczyca… Przytoczywszy tę znaną opowieść, choć dodam, że w wersji absolutnie nie nadającej się do powtarzania dzieciom, autor zręcznie przeskakuje na grunt refleksji historycznej – powiada: „Rzym pierwotny, z czasów Romulusa, i ten, który przetrwał do końca XIX wieku, wessał wir i pył historii. Gdybym miał wskazać, mówi dalej, tylko jedną, charakterystyczną cechę w rozwoju naszej stolicy, powiedziałbym, że jest nią współistnienie, nałożenie się różnych miast i różnych epok po kilka warstw wiekowych, ujawniających swoją obecność, ilekroć uda nam się zajrzeć pod zgiełkliwą skorupę współczesności”. Warto także pomyśleć i o tym, że spośród wszystkich sławnych miast antycznego świata, takich jak Niniwa, Babilonia, Aleksandria, Ateny czy Kartagina,  jedynie Rzym zachował nieprzerwaną ciągłość istnienia nigdy nie schodząc do poziomu na pół opuszczonej osady, przeciwnie, znajdując się zawsze w centrum wydarzeń światowych i, niestety, płacąc za to swoją cenę.

Książka Augiasa (audżiasa) nie ma charakteru przewodnika turystycznego, na pewno nie jest także dziełem naukowym, a jednak w sposób atrakcyjny łączy, co mogłoby się wydać wręcz nie do uwierzenia, pewne wartości ich obu. Na końcu książki znajduje się indeks, gdzie można znaleźć imiona postaci świata starożytnego, początków chrześcijaństwa, średniowiecza, nazwiska  osób z czasów późniejszych, polityków, wspaniałych artystów, pięknych kurtyzan i matron o nieskalanej cnocie, świętych i zbrodniarzy, można także odszukać tu nazwy ulic i placów. Tak więc jeśli należy się do szczęśliwców, którzy mają więcej czasu niż zwykły turysta w pośpiechu przemierzający samo centrum, i to w asyście całej grupy, zbiorowiska o rożnych zainteresowaniach, to można sobie wytyczać trasy korzystając z treści tej właśnie książki.

 

Sekrety Rzymu objawiane nam przez włoskiego pisarza to również  barwnie opowiedziana historia włoskiego filmu, od czasów, gdy kinowych czarów dokonywano za pomocą kleju, gwoździ, papieru do  dzisiejszej epoki  komputerowej, będą tu także anegdoty o słynnych reżyserach i  aktorach. Gdyby  najgłośniejsza włoska wytwórnia filmowa powstała nie w stolicy, lecz w Turynie czy Mediolanie, kino włoskie, nawet z tymi sami reżyserami, byłoby najzupełniej inne – twierdzi autor książki. Tylko Rzym, powiada, „mógłby stworzyć taką mieszankę dobroduszności, sprytu, cynizmu, zdolności do oszukańczych improwizacji”, taki teatr złudzeń, taką  jedyna w swym rodzaju grę wyobraźni.

Spacery po Rzymie, te rzeczywiste i te, które odbywamy dzięki tej lekturze, zdają się uintensywniać nasze  poczucie historii, a więc  świadomość i przemijania, i  nietrwałości wszechrzeczy, i tej norwidowej prawdy, że „Przeszłość jest to dziś, tylko cokolwiek dalej”. O treści  przytoczonych tu słów Norwida myśli się w Rzymie często – bo twarze na  antycznych mozaikach, obrazach  i rzeźbach wielkiego renesansu tak bardzo przypominają te, które mijamy na ulicy, obserwujemy  w kawiarni, znad filiżanki pysznej rzymskiej kawy. Wieczne Miasto, mówimy sobie,  i na twarzach ludzkich   odzwierciedlenie tych samych, lub jakże podobnych, emocji.

 

Felieton z 26 IV 2009

Marc Chagall Biografia – Jonathan Wilson

Marc Chagall Biografia

Jonathan Wilson

W.A.B.

 

451499Koncepcje portretu i biografii na pewno są bardzo podobne. Bywają wizerunki, gdzie twórca stara się schlebiać przedstawianej  osobie, gorliwie ją upiększać, a są i takie, gdzie w całej swej szpetnej okazałości sterczy brodawka, przez rzadkawe włosy szyderczo prześwituje łysina. Nie inaczej bywa z biografiami – niekiedy idealizują, uśliczniają, a czasem ich autorzy wręcz lubują się w eksponowaniu niezbyt chlubnych uczynków swych bohaterów, śmieszności i fałszu przybieranej przez nich pozy. Na pewno do tej drugiej kategorii biografii należałoby zaliczyć książkę amerykańskiego uczonego i  pisarza, Jonathana Wilsona, Marc Chagall. Wybitny malarz, ulubiony twórca bardzo wielu z nas, ukazany jest tu jako człowiek, którego pewnie byśmy nie polubili –  pełen snobizmu egoista, nieskory do odwzajemniania uczuć, do wdzięczności za doznaną pomoc, ktoś, kogo niełatwo  nazwać miłośnikiem prawdy, a także budzący śmieszność narcystyczny dandys. Tolerancja – tolerancją, ale trudno dziwić się tym, którzy nie mogli powstrzymać się od drwin na widok makijażu Chagalla, czy na wiadomość o tym, że  kiedy już w okresie jego bardzo późnej starości ofiarowano mu ukazujący go obraz, potajemnie dokonał tam szczególnej korekty: przydał swym oczom uwodzicielskiego wyrazu, skrócił nos, sprawił, że włosy stały się bardziej bujne, słowem, przy pomocy pędzla uczynił ów portret wizerunkiem własnych wyobrażeń o sobie. Czyta się o tym a i owszem, z zainteresowaniem i z rozbawieniem, by po chwili  lekceważąco machnąć ręką – czy to ważne? O wiele istotniejsze są informacje o burzliwych kolejach losu malarza. Ukształtowała je historia: artysta urodził się w ubogiej żydowskiej rodzinie w 1887 roku, a dożył sędziwego wieku dziewięćdziesięciu siedmiu lat! Jakaż to ogromna przestrzeń czasu, a w niej pogromy w carskiej Rosji, potem rewolucja, pierwsza i druga wojna, Zagłada, powojenne zmiany polityczne – można by więc powiedzieć, że żył na różnych, niepodobnych do siebie planetach,  zupełnie inaczej ukształtowanych, o odmiennym klimacie. Mówią o tym także nazwy miast, w których mieszkał: rodzinny, ukochany Witebsk, Petersburg, Moskwa, Paryż, Nowy Jork i znów Francja – jej malownicze południe, wystarczy tu choćby odrobina wyobraźni, by zrozumieć nawet  tylko na tej podstawie, ileż to musiało być różnorodnych, iście niezwykłych doświadczeń życiowych. Autor opowiada o faktach, które na pewno nie są powszechnie znane, m.in. o czasach, gdy Chagall, wtedy jeszcze Mojsiej Szagał lub Szagałow, działał jako radziecki komisarz do spraw sztuki marksistowsko-leninowskiej, występując przeciwko „burżuazyjnym malarzom” i „drobnomieszczańskiej publiczności”. O święta naiwności, podobnie jak Majakowski i jego muza Lila Brik w książce, którą niedawno Państwu prezentowałam, Chagall szczerze wierzył, że rewolucja jest także przewrotem w sztuce, triumfem awangardy. „Lenin – tak pisał  z entuzjazmem artysta – przewrócił Rosję do góry nogami”. Musiało sporo czasu upłynąć, zanim na obrazie zatytułowanym  Rewolucja pojawi się Lenin wiszący do góry nogami jako twórca obfitującego w okrucieństwa absurdalnego świata na opak. Kwestią, której autor biografii poświęca bardzo wiele uwagi, jest żydowskość Chagalla, a więc przywiązanie do rodzinnego miasteczka, jego  specyficznej kultury, oraz   pełen niezrozumiałych paradoksów stosunek do rodaków. Bardzo interesujące są  rozważania autora o tym, jak to artysta starał się przekładać na język malarstwa zarówno życiową filozofię, jak i język chasydów. „Jego dzieła – powiada autor – są częstokroć dosłownymi wyobrażeniami metafor czy zwrotów. Tak jest na przykład z określeniem osoby ‘bujającej w obłokach’, poświęcającej się abstrakcyjnym rozmyślaniom. W jidisz ktoś taki to ‘człowiek powietrzny’. Chagall oddaje to całkiem dosłownie, poprzez człowieka latającego nad ziemią.(…) Artysta nie tylko więc wysławiał się, ale i malował w jidisz”” – twierdzi autor biografii. Mówi też o nasyceniu tego malarstwa mistycznym, radosnym duchem ludowego chasydyzmu, który poszukiwał niebiańskiej mądrości nawet w mrocznych zakamarkach ludzkiej egzystencji, i tego co święte i cudowne – w kręgu rzeczy zwykłych i pospolitych. W tym malarstwie, mówi autor, spotkały się ze sobą zaginiony, melancholijny świat nieistniejącej już kultury – z najnowocześniejszą nowoczesnością. Książkę Wilsona  wzbogacają barwne reprodukcje obrazów wielkiego malarza, a także kalendarium, które samo w sobie jest fascynującą opowieścią o historii i sztuce dwudziestego wieku.

 

Felieton z 23 IV 2008

 

Wybrane wiersze

Miło mi poinformować, że ukazała się antologia Ireny Wyczółkowskiej pt. Wybrane wiersze.

wybrane-wierszePonad dwieście wierszy z dziesięciu tomów poezji i jednej antologii, pisanych na przestrzeni wielu lat przez Irenę Wyczółkowską. I jakaż to odpowiedzialność dokonywać wyboru, coś jednak odrzucać, jakiś utwór pomijać. Ale i cieszyć się z rozpoznania dawnego tekstu, który Irena przysłała mi kiedyś w liście lub mailu, pytając o zdanie, dzieląc się pomysłami, radością pisania w czasie ćwierćwiecza naszej przyjaźni.

To świetne wiersze, więc ten wybór to prawie utwory zebrane, od zbioru Skóra węża z 1990 roku po Portret z duszą na ramieniu z 2013. I jeszcze utwory najnowsze, pisane w ostatnim stadium choroby w 2014 roku i nieco wcześniej. Całe bogate twórcze życie! I tyle w tych wierszach wdzięku, czułości dla świata ludzi i zwierząt, powabu, mądrej zadumy, zabawy, dzielnego smutku, tęsknoty za zmarłą Matką, wiary w ocalającą moc Poezji.

Jestem pewny, że Irena dzięki tej książce, przygotowanej przez Jej syna, Michała Nowika, i przeze mnie, zdobędzie grono nowych przyjaciół, pełnych podziwu dla jej osobnej, oryginalnej, niepowtarzalnej twórczości.

Krzysztof Lisowski

 

Książka jest dostępna na stronie Wydawnictwa Nowik

Spirala śmierci – James W. Nichol

Spirala śmierci

James W. Nichol

C&T

 

654667

Powieść kryminalna z dalekiej Finlandii. Określenie „daleka” nie może nie wzbudzić zastrzeżeń – przecież to wcale nie za oceanami, to naprawdę  kraj niezbyt od nas odległy. Ale u nas mówi się o  nim mniej niż o wielu innych, nawet tych egzotycznych. Może z tych samych przyczyn, które sprawiają, że nauczyciel owszem, sporo wie o prymusach, ale najwięcej o tych, którzy wagarują, sprawiają kłopot. Grzeczni, zachowujący się poprawnie, nie bywają przedmiotem dużego zainteresowania. A że Finlandia to kraj ładu, rozsądku – media, poszukujące sensacji, pewnie niewiele tam mogą dla siebie znaleźć. Ale jednak według Agaty Christie „Zło czai się wszędzie”, może się więc objawić i w tamtych spokojnych stronach, zwłaszcza że natura ludzka pod żadnym niebem świata nie bywa wolna od niedobrych emocji. Gdańskie wydawnictwo słowo/obraz terytoria opublikowało powieść fińskiej pisarki Leeny Lehtolainen Spirala śmierci. Przekład tej książki dofinansowało Centrum Informacji o Literaturze Fińskiej, wspominam o tym, bo można przypuszczać, że jest to swego rodzaju wyraz uznania dla tej powieści. Tytułowa spirala śmierci to jeden z najtrudniejszych elementów programu w łyżwiarstwie figurowym  – a właśnie w tym środowisku sportowym wydarzyła się odrażająca zbrodnia: brutalnie zamordowano utalentowaną szesnastolatkę, która odnosiła już światowe sukcesy. Zazdrość? Zemsta dokonana przez wroga rodziców dziewczyny? A może to czyn popełniony przez trudnego do pochwycenia pedofila, o którym wiele się w tym czasie słyszy? Nie można też wykluczyć ostrej sprzeczki, bójki, która za sprawą tragicznego przypadku nieoczekiwanie miała właśnie taki przerażający finał. Sprawą zajmuje się nadkomisarz Maria Kallio. To chyba pierwszy w dziejach literatury kryminalnej detektyw w ciąży! Wydatny  brzuszek i silne już kopnięcia dziecka nie przeszkadzają dzielnej policjantce w energicznych poszukiwaniach sprawcy zbrodni. I nawet czytelnik byłby skłonny przypuszczać, że świadomość bliskiego macierzyństwa pomaga pani nadkomisarz w uzyskaniu szczególnej wrażliwości i empatii, co sprzyja poznawaniu tajników nieznanego jej dotąd środowiska, jego klimatu i  najważniejszych spraw. Ale jednak oczekiwanie na pierwsze swoje dziecko w świecie zagrożeń i patologii,  przy tak bliskim z zawodowej konieczności kontakcie z ludzką krzywdą i okrucieństwem drzemiącym w  zakamarkach duszy, wydawałoby się, zwykłych, przyzwoitych ludzi, prowadzi do łatwych do przewidzenia refleksji.  Wyraźne igranie ze śmiercią budzi  także wątpliwości być może obce jedynie zagorzałym feministkom – czy rzeczywiście w niektórych dziedzinach lub sytuacjach kobiety mogą pełnić wszystkie, absolutnie wszystkie funkcje? Takie pytanie być może nie byłoby zgodne z intencją autorki, ale postawi je niechybnie prawie każda czytelniczka. Szukając sposobu dotarcia do prawdy, pani nadkomisarz uważnie czyta intymne dzienniki zamordowanej nastolatki. I widzi w tym wizerunku nieukształtowanej jeszcze osobowości, gniewu i anarchii, zwierciadlane odbicie siebie samej sprzed lat. Myśli z niepokojem, jakież to będą w tej przyszłości, która ani się obejrzeć, jak sama nadejdzie, jej relacje z dzieckiem, czy można się tu ustrzec  pokoleniowych nieporozumień, wzajemnego poczucia winy. Owe rozterki, rozmyślania, pojawiają się jakby między wierszami, nie ma tu mowy o nachalnej dydaktyce. Powieść spełnia zresztą  wszelkie wymogi gatunku – akcja jest wartka,  wiele nieoczekiwanych zdarzeń nie pozwala domyślać się rozwiązania ponurej zagadki. Dodatkowych barw przydaje całości dobrze ukazana rywalizacja między panią nadkomisarz a jej kolegami. Gra nie zawsze jest tu czysta, ale nasza bohaterka ze wszystkim walecznie sobie radzi. Stworzone przez autorkę postacie są wiarygodne, o jednych od początku lektury myśli się z sympatią, inne traktuje się podejrzliwie. Można by też powiedzieć, że to powieść, jak wszystkie rasowe kryminały, o grze pozorów. Nic nie jest tym, czym mogłoby się nam wydawać. Taniec na lodzie to dla wielu z nas nieomal symbol idealnego piękna, lekkości, wdzięku – w tej powieści jest czymś zupełnie innym – przyczyną cierpień, znakiem daremnej walki z tym, co nieuniknione. Książka warta przeczytania, polecam ją Państwu.

 

Felieton z 26 III 2008

Piaskowa Góra – Joanna Bator

Piaskowa Góra

Joanna Bator

W.A.B.

 

799151Nie tylko mężczyźni bywają autorami prozy mocnej i drapieżnej, a jeśli  ktoś z Państwa w to  nie wierzy, niech sięgnie po powieść Joanny Bator Góra Piaskowa. Opublikowało ją  w tym roku wydawnictwo W.A.B. Dawno nie czytałam książki tak dobrze napisanej, a jednocześnie tak przykrej, tak bezpardonowo,  wręcz z brutalną pasją, odsłaniającej  cechy pewnej epoki,  mentalność ciemnego prostactwa, brak tolerancji,  nienawiść do wszystkiego co inne,  co lepsze, a więc „pańskie”, nie nasze, tę wybuchową mieszankę kompleksów wyższości  – i niższości, upór głupoty, która się lęka nowości, bo, jakby powiedział ktoś z owych ludzi, „my już swoje wiemy”.  Metoda pisarska Joanny Bator to ostre widzenie świata, postrzeganie ludzkiej szpetoty, przyglądanie się, niczym badacz insektów, odruchom, reakcjom, właściwej gatunkowi agresji lub słabości. Bohaterowie powieści pokazywani są w ich czynnościach fizjologicznych, niezbyt pięknych przyzwyczajeniach: dłubią w nosie, puszczają bąki  – uważając to za świetny dowcip. Z godną podkreślenia odwagą pisarka obnaża wady groźniejsze – nie lękając się przekroczenia granic poprawności politycznej ukazuje antysemityzm chłopstwa, zachłanność, i jeszcze płytkość i fałsz pozornie gorliwej religijności. Bohaterów powieści, poza nielicznymi wyjątkami, nigdy nie polubimy,  co więcej – budzą w nas odrazę, i ma się wrażenie, że tego właśnie oczekuje autorka, pisząc z taką gniewną pogardą. A  nie są to zbrodniarze, są to ludzie, jakich pełno i w mieście, i na wsi, jacy biorą udział w głupich telewizyjnych turniejach czy programach, gdzie sprytna dziennikarka prowokuje do swego rodzaju psychicznego ekshibicjonizmu.

Akcja powieści toczy się we wczesnych latach siedemdziesiątych, za czasów Gierka, w górniczym Wałbrzychu, wówczas jeszcze dość zamożnym, bo kopalnie miały się dobrze. Bohaterka powieści, Jadzia Maślak, pochodzi z wioski pod Skierniewicami. Jako młoda dziewczyna marzy o ordynacie Michorowskim, tak, tym z Trędowatej, jak to przyjeżdża po nią karocą i zabiera ją z sobą za granicę, może do „pięknego Związku Radzieckiego, o którym Jadzia uczyła się w szkole”. To, jak się zwykło mawiać „pomieszanie z poplątaniem”, jest znakomitą metaforą mówiącą nam wszystko, wszyściutko o ambicjach Jadzi, jej umysłowości. Jadzia wyjeżdża do  Wałbrzycha i tam zostaje żoną nadgórnika Stefana. Jakże daleki od przyjętych kanonów jest tu obraz górniczego środowiska: pijaństwo, zależności, przywileje, specjalne talony – nic o ryzyku, ciężkiej pracy, ludzkiej solidarności, tego nie ma. Z dużym, niemal satyrycznym talentem autorka  wdaje się w opisy marzeń właściwych tym czasom i środowisku:  meblościanki, w barku radziecki koniak, kryształy, a wszystkie te cudowności w m4 w nowiutkim bloku, zapatrzonym w kaloryfery, które grzeją same, nie to co  wiejskie piece. Marzą się dobra z enerefu, a najlepiej to zięć stamtąd, niechby i był stary, brzydki, byle z markami w kieszeni. Nie bez rozbawienia, bo pamiętam te czasy, czytałam o zagranicznych  żurnalach, tak chciwie  wówczas oglądanych,  kuszących wizją  barwniejszego życia, o peweksach pełnych skarbów niczym grota rozbójników, do której dostał się podstępem Ali Baba.

Powieść Joanny Bator jest  także sagą rodzinną, odzwierciedleniem dziejów kilku pokoleń, ich poszukiwania  tożsamości, swego miejsca na ziemi. Przypadek, nie inaczej niż z w prawdziwym życiu, wikła losy, rozdziela i łączy, nie szczędzi zaskakujących niespodzianek, dobre zmienia się w złe, to z kolei zaczyna być początkiem nieoczekiwanej pomyślności. A o wszystkim tym opowiada autorka z wielką pomysłowością, aż trudno oderwać się od tej lektury. W dodatku  to narracja bardzo oryginalna – niekiedy jest to istny potok słów, chaotyczny, pełen  kolokwializmów, wulgarnych zwrotów. Stwarza to wrażenie  pełnej naturalności, bo jakby się tych ludzi słyszało, zwiększa wiarygodność, świadcząc równocześnie o wrażliwym słuchu językowym pisarki, która każdą z postaci swej książki wyposaża w odrębny, tylko jej właściwy, sposób  wypowiadania się, własne powiedzonka, ze swoich rodzinnych stron.

„Wszystko było, jak się trochę zakombinowało (…) i co oni nam zrobili” – wzdychają z żalem bohaterowie powieści, nie mogąc zadomowić się w nowej rzeczywistości, tej  lat dzisiejszych. I o tym smutku, niemożności przystosowania się do nowych, jakże obcych realiów, także mówi powieść Piaskowa Góra Joanny Bator

 

Felieton z 29 III 2009

 

Dobra terrorystka

Dobra terrorystka

Doris Lessing

Albatros 2008

469802Jedna z najbardziej przerażających powieści, jakie ostatnio zdarzyło mi się czytać. I od razu śpieszę z wyjaśnieniem, że nie pojawiał się tam krwiożerczy wampir, nie rozlegało się już od pierwszych stron ścinające krew w żyłach wycie wilkołaka, nie było mowy o mściwych duchach czy inwazji potworów z kosmosu. Demony, owszem, były, ale te metaforyczne, więc może straszące najmocniej, bo realne: demony współczesności, cywilizacji naszych czasów. Bo oto sięgnęłam po głośną powieść laureatki Nagrody Nobla – po Dobrą terrorystkę Doris Lessing. Książka się ukazała w tym roku, w wydawnictwie Albatros Andrzeja Kuryłowicza. Poznajemy tu środowisko londyńskich anarchistów. I tu nie obejdzie się bez dwóch komentarzy, Po pierwsze, akcja rozgrywa się w czasach rządów żelaznej damy, czyli Margaret Thatcher, kiedy to rząd stanowczo odparł żądania strajkujących, rosły podatki, zrezygnowano z dotychczasowych zasad polityki socjalnej. Nie wszystkim grupom społecznym mogło się to podobać. I po drugie, słówko na temat anarchistów. Kojarzą nam się natychmiast z przełomem wieku dziewiętnastego i dwudziestego, z  brodatymi osobnikami o ponurym wejrzeniu, którzy to nienawidząc władzy, knują spisek, spotykając się w ciemnych oberżach gdzieś na peryferiach miasta…  Dzisiejsi anarchiści ukazani przez brytyjską pisarkę początkowo wydać się mogą jedynie bandą rozkapryszonych  wiecznych dzieci, ludzi ze skazą nieumiejętności przystosowania się do istniejących warunków. Mogą tu się pojawić także osoby o psychice okaleczonej w wyniku ciężkiej traumy. A wszyscy najczęściej  po studiach, inteligentni, nie chcą, lub nie potrafią, o tym powinien, jeśli byłby w stanie, wypowiedzieć się psycholog, pracować – męczącym absurdem, istną bzdurą,  byłoby dla nich siedzieć, o zgrozo, od dziewiątej do siedemnastej, w biurze! Ale  jakoś wcale im się nie marzy pustelnia w odległym zakątku, popijanie wodą źródlaną suszonych korzonków, nie, chcieliby mieszkać w mieszczańskim dobrobycie: firaneczki, dywany, ciepła woda, zamawiać pizzę, mieć dobry telefon,  bywać w kawiarni. Dlaczego, mówi bohaterka powieści, Alice, ci imperialiści, jej matka, ojciec, ci faszyści urzędnicy, nie rozumieją, że trzeba się każdym dobrem dzielić? „Możemy robić, co nam się żywnie podoba – wykrzykuje Alice do matki, która nie chce już utrzymywać prawie 40-letniej córki i jej amanta. I słysząc zarzut, że jest nieudacznikiem, kimś kto naiwnie i nieudolnie bawi się w rewolucję, wrzeszczy, że jeszcze, wraz z towarzyszami,  ho, ho, pokażą, na co ich stać. I te słowa wydają się ogromnie ważne, bo późniejsze wydarzenia, krew na ulicach Londynu, są ich zbrodniczą demonstracją, że  jednak są kimś, że należy się z nimi liczyć, potrafią dokonać czegoś niezwykłego, prawdziwego dzieła wyzwolenia. Jest to również odpowiedź przesyłana irlandzkim terrorystom i węszącym jeszcze wówczas radzieckim agentom, którzy grupę młodych Brytyjczyków potraktowali nie dość poważnie, przyglądając się  nieufnie ich niby to działalności w komunach lokujących się w ruderach przeznaczonych do rozbiórki. Na okładce książki edytor przytoczył słowa krytyka, który uznaje, że od czasów powieści Tajny agent Conrada nikt lepiej nie opisał mentalności terrorystów. Pisarka znakomicie charakteryzuje ukazanych tu londyńczyków. Z mistrzowską perfekcją wdaje się w analizę ich sposobu mówienia, obrazuje nienaturalność, pozę – wyrażane poprzez przejęcie akcentu i słownictwa innych warstw społecznych, kreowanie siebie wedle pożałowania godnych wzorców odmiennej kultury, niekiedy innej epoki. Iście genialny jest wizerunek Alice, widzimy tu dzielną niewiastę, schludną i dbającą o siebie, przykładnie pracowitą: z energią wymiata najbardziej obrzydliwe nieczystości, maluje ściany, wręcz heroicznie przywraca ruinie wygląd przytulnego domu – ów portret, tak pełen zaskakujących sprzeczności, to przestroga przed uleganiem stereotypom myślenia, bo przecież i Alice, tytułowa „dobra terrorystka”, świadomie przyczyni się do tragedii. Powieść można uznać za ostrzeżenie, diagnozę kondycji społeczeństwa naszych czasów, można też ujrzeć tu jeszcze jedną, uniwersalną refleksję nad istnieniem w ludzkiej naturze ciemnych i destrukcyjnych sił. Gorąco polecam Państwu tę powieść!

 

Felieton z 11 XI 2008

Katedra w Barcelonie

Katedra w Barcelonie

Ildefonso Falcones

Albatros 2008

 

438092Dawno, dawno temu – brzmi to jak początek baśni! – kiedy to jeszcze nie znano blogów, google, gadu-gadu i innych komputerowych uciech dorosłych i dziatwy, ba, nawet komputer mógł być czymś znanym jedynie wąskiemu gronu specjalistów-elektroników, dzieci, a przede wszystkim dziewczęta, posiadały pamiętniki. Ku wiecznej pamięci wpisywali się tam nauczyciele, koledzy z klasy, czasem nawet udawało się zdobyć kilka słów własnoręcznie wpisanych przez kogoś popularnego w tych czasach. Istniała cała przebogata skarbnica odpowiednich wierszyków, i często były to rymowane przestrogi przed  zasadzkami, jakie szykuje życie. I tak na przykład w pamiętnikach dziewcząt mogło się pojawić takie oto ostrzeżenie: „Nigdy, ach nigdy nie wierz mężczyźnie, bo to cukierek maczany w truciźnie”, no, mocne słowa, a dalej następował przerażający opis męskiej przewrotności. Dzisiaj do pamiętnika, gdyby ktoś jeszcze hołdował tej staroświeckiej modzie,  można by wpisywać trawestację tego wierszyka, brzmiałaby ona jakoś tak: „Nigdy, ach nigdy nie wierz reklamie, bo ona sprytnie ciebie okłamie”, i dalej też pewnie mnożyłyby się przykłady zarzucanych jej szalbierstw. Ma ona rodowód prastary, może i jeszcze w czasach kamiennych toporów zachęcano do nabycia polędwicy z tego lepszego, młodszego mamuta. Dzisiejsza reklama jest kusicielką nader piękną, to czarodziejka, posiada zasobny arsenał różnych sztuczek, mądrości, działa sugestywnie. I wszyscy o tym wiemy, przyzwyczajono nas do tego już od dawna. Ale kiedy przyglądam się sobie i bardzo wielu swoim znajomym, dostrzegam naiwność polegającą na tym, że jakimś cudem pozostała w nas ufna wiara, iż owe hocki-klocki reklamy nie mogą się pojawić na rynku, jak święcie wierzyliśmy, wielce nobliwym – rynku wydawniczym. Warto więc niekiedy uważniej postudiować sobie zachęty edytorów,  istne peany ku czci autora, by umieć odróżnić prawdę od przesady, a czasem kunsztownego zmyślenia, a już przede wszystkim trzeba wbić sobie do naiwnej łepetyny, że informacja o czołowej lokacie na listach bestsellerów nie jest gwarancją wielkiej wartości książki, jej niezwykłych walorów, nie, to jedynie wiadomość o tym, jak się sprzedaje.A to, jak wiadomo, zależy właśnie od reklamy, a więc dobrze pomyślanej promocji, a nie głosu znawców literatury. Muszę nie bez wstydu przyznać się Państwu, że i ja kilkakrotnie nieźle się nabrałam, dziwiąc się potem niepomiernie, bo coś tam miało być, jak sądziłam, arcydziełem, a było w istocie pospolitym efekciarstwem, czymś dość marnym. I podobnie zdarzyło się i w tym wypadku – złapałam się na następującą przynętę, cytuję słowa wydawcy, „Najpopularniejsza obok Cienia wiatru powieść hiszpańska ostatnich lat, numer jeden na liście bestsellerów…”, i dalej zwroty „w magicznej scenerii średniowiecznej Barcelony”, „fascynująca panorama średniowiecza” i temu podobne. A ponieważ Cień wiatru to powieść pełna wdzięku, śliczna zabawa konwencjami, a przy tym nieomal dytyramb sławiący rozkosze i pożytki czytania, jakoś sobie, nieszczęsna, wyobraziłam, że zachwalana Katedra w Barcelonie Ildefonso Falconesa dostarczy tyle samo przyjemności i także zachwyci. Książka ukazała się w tym roku, w wydawnictwie Albatros. Jak informuje edytor, autor, z zawodu adwokat specjalizujący się w prawie cywilnym, poświęcił całych 5 lat na obszerne studia nad historią średniowiecza w Katalonii. Książka przekonuje, że uczniem był pilnym i pojętnym. Ale to przecież za mało! Odnosi się wrażenie, że świeżo upieczony pisarz, bo Katedra to jego debiut literacki, postanowił wykorzystać wszystkie swoje wiadomości na temat prawa obowiązującego w tych czasach, uwydatnić jego okrucieństwo i społeczną niesprawiedliwość (klasowy charakter – jak powiedziałoby się w czasach minionych) poprzez stworzenie opowieści ilustrującej działanie owych prawnych mechanizmów, co nie jest pomysłem najlepszym. Trudno jednak odmówić książce atrakcyjności – bo któż nie lubi czytać o gorących namiętnościach, demonicznych spiskach, zdradach, radosnych i – ponurych niespodziankach Losu. Trochę więc to romans, trochę powieść historyczna o wartkiej akcji i wątkach przygodowych. Bezsprzeczną zaletą tej powieści, czymś, co wielce  dodaje jej blasku, jest to, że jej najważniejszym  bohaterem jest miasto, średniowieczna Barcelona, jej codzienność,  nastroje, świetność i klęski. A już naprawdę najlepsza tu, do zapamiętania na długo, jest iście wzruszająca historia wznoszenia przez prosty lud, i dla prostego ludu, kościoła Santa Maria de la Mar, do dziś jednej z najpiękniejszych świątyń na świecie.

 

Felieton z 15 X 2007

 

 

 

Zbliżenia i kontakty raz jeszcze

Zbliżenia i kontakty raz jeszcze

Florian Śmieja

Polonica 2007

 

att00267Opowiadał mi kiedyś pan Florian Śmieja o zmartwieniu swoich znajomych z kręgu Polonii kanadyjskiej. Ci bardzo już wiekowi ludzie, pisarze, publicyści, uczeni, zwracali się do instytutów naukowych i bibliotek w Polsce  z propozycją, która, jak im się wydawało, powinna być przyjęta entuzjastycznie – chcieli bowiem ofiarować swoje dzieła wydane na obczyźnie, gromadzoną prasę emigracyjną, księgozbiory – słowem, świadectwa swoich dokonań, pamiątki minionych czasów, dokumentację cenną i nie zawsze u nas dostępną.

Niestety, czy to ze względów organizacyjnych, czy prawnych owe polskie instytucje nie chciały tych zbiorów, często nawet, aż wstyd pomyśleć, listy pozostawały bez odpowiedzi.

Z ciężkim sercem pomińmy tu tzw. aspekt ludzki – to, że chyba wszyscy u schyłku życia pragną coś z niego ocalić, pozostawić w pamięci potomnych to co najważniejsze. Pozostaje inna sprawa – stan naszej wiedzy o Polakach na emigracji, o tym, jak budowali po wojnie Polskę na obcej ziemi.Biblioteka Śląska w Katowicach wydała w tym roku drugi tom szkiców literackich Floriana Śmieji – książka nosi tytuł Zbliżenia i kontakty raz jeszcze i służy właśnie ratowaniu od zapomnienia, przywracaniu blasku przeszłości. A oto jak o tym pisze sam autor: „Już niedługo ostatni protagoniści prężnej i ważnej ongiś zbiorowości polskiej w wolnym świecie zejdą ze sceny i skończą się świadectwa naocznych świadków czasów wojennych i powojennych. Piszący te słowa poczuwa się do obowiązku dorzucenia swoich okruchów pamięci  do wielkiej skarbnicy narodowej świadomości”. A więc w książce znajdziemy wspomnienia o ludziach wybitnych, dobrze nam znanych, jak choćby Marian Hemar, Maria Danilewicz-Zielińska, Stefania Kossowska, a także tych może i mniej sławnych, ale posiadających również godne przypomnienia osiągnięcia literackie. A ponieważ profesor Śmieja jest iberystą, autorem wielu wysoko cenionych przekładów prozy i poezji pisanej w języku hiszpańskim, w  książce znalazły się szkice poświęcone życiu i twórczości DamasoAlonso, Federika Garcii Lorki, Juana Ramona Jimeneza. Są to teksty pisane prostym, przystępnym językiem, mowa w nich także o tym, jak byli postrzegani w Polsce, o tendencyjnych, bo upolitycznionych, reakcjach krytyki w Polsce minionego okresu.Ta ostatnia uwaga będzie szczególnie dotyczyć bardzo popularnego u nas Lorki – widziano w nim męczennika  ginącego za komunizm, a jego fascynację światem andaluzyjskich Cyganów przedstawiano, co bardzo by nas dzisiaj śmieszyło, jako wyraz sympatii dla ubogich i prześladowanych. Bardzo ładne w tych szkicach są wkomponowane w ich treść wspomnienia autora o podróżach do miejsc, gdzie nieomal odczuwa się nadal obecność pisarzy, o których tu mowa. Najciekawszym tekstem, bo barwnym i obrazowym, był dla mnie ten poświęcony  siedemnastowiecznej poetce meksykańskiej  – siostrze Juanie Ines De La Cruz. Jaki wstyd, nic o niej dotąd nie wiedziałam, a postać, proszę mi wierzyć, iście  niezwykła. Wielce powabna i utalentowana nieślubna córka lekkomyślnej damy, piękny dom z wielką biblioteką, w tle – ośnieżone szczytu wulkanów, malownicza egzotyka! Uczy  się, czyta, chłonie wiedzę jak gąbka, ale erudycja nie może niestety w tzw. wielkim świecie zrekompensować hańby nieposiadania nazwiska i posagu.Dziewczyna błyszczy urodą i inteligencją na królewskim dworze, to, co pisze – zachwyca znawców.A jednak wstępuje do zakonu – tu czuje się bezpieczna, może w spokoju zająć się nauką i twórczością.Kiedy wybucha epidemia, pielęgnuje chorych, rezygnując ze  swoich zajęć, zamiłowań, i sama staje się ofiarą choroby.To, w największym skrócie, życiorys tej niezwykłej poetki.  I dzieje się tak, jak nieraz to bywało w literaturze: dla jednych staje się symbolem świętości, dla innych –co śmieszy – pierwszą feministką Ameryki…Z całym przekonaniem polecam Państwu lekturę szkiców Floriana Śmieji.

 

Felieton z 22 IX 2007

Wakacyjne lektury: Klejnot Wschodu. Pamiętnik

Klejnot Wschodu. Pamiętnik

Maureen Lindley

Wydawnictwo Prószyński i S-ka, 2008

 

Maureen Lindley

Maureen Lindley

Można by utworzyć takie oto nowe porzekadło: „Powiedz mi, kto cię zafascynował, a powiem ci, kim jesteś”. Maureen Lindley, która pracowała jako fotograf, antykwariuszka i projektantka mody, obecnie jest psychoterapeutką. Brzmi to dość dziwnie, przyznacie Państwo. I otóż owa pani oglądając słynny film Bertolucciego „Ostatni  cesarz”, zachwyciła się odzianą w męski strój pięknością, która pojawiła się tam na moment jako jedna z osób towarzyszących chińskiemu władcy. Wrażenie było  niezwykłe, i  widocznie  zaistniało natychmiast nieomal metafizyczne poczucie więzi, bo zasiadła w czytelni, by jak najwięcej dowiedzieć się o tej barwnej postaci. Okazało się, że niewiasta o wzbudzającej zachwyt urodzie to Mata Hari Wschodu, Chinka wysługująca się Japończykom jako  zdolny  i pozbawiony skrupułów szpieg. Brytyjka ochoczo zabrała się do napisania powieści, bo jej zdaniem historycy bywają subiektywni, a już na pewno nie zadadzą sobie trudu, by wniknąć w tajniki duszy prawdziwej kobiety. Brak im subtelności, ach, ci mężczyźni, i  serdecznej empatii. I tak powstała powieść Klejnot Wschodu. Pamiętnik, opublikowana u nas w tym roku, w wydawnictwie Prószyński i Spółka, rzecz płytka i efekciarska. Nie wątpię jednak, że może się cieszyć powodzeniem, i to dość szczególnym,  bo jak wiele tego typu książczydeł  nieomal prowokuje do dyskusji o tym, co można uznać za  pornografię, jaka powinna być jej współczesna definicja, co dzisiaj gorszy – lub już nie, choć na pewno są to odczucia nader subiektywne.  Temat i tło obrane przez autorkę mogłyby rzeczywiście stać się materiałem na dobrą powieść: kultura Orientu, tradycyjna struktura społeczna,  nie poddająca się działaniu czasu obyczajowość – w zetknięciu z nagłym napływem nowin z Zachodu i zamętem wznieconym przez konflikt japońsko-chiński, a potem drugą wojnę światową. Do tego ileś tam ciekawych możliwości, by skłonić czytelnika do zadumy, jak bardzo wychowanie, aura domu, kształtują osobowość, jakie spustoszenia czyni brak miłości. Ale niestety, powstała sensacyjna historyjka o kobiecie, która swoją niezależność, czyli nazywając to mniej litościwie: pragnienie zaspokajania wszelkich  możliwych chęci i chętek, często kosztem bliźnich, uczyniła swoim życiowym priorytetem. Wredne babsko, i tyle. I jeszcze jedna wakacyjna lektura, o niebo lepsza: w Wydawnictwie Otwartym ukazała się  powieść kryminalna szwedzkiej pisarki Asy Larsson, w ojczyźnie autorki podobno rozchwytywany bestseller, o wręcz poetyckim tytule: Burza z krańców ziemi. Laponia, w której toczy się akcja, to także dla nas egzotyka, te wielkie śniegi, biel i czerń, zorza polarna wijąca się na  mrocznym niebie, zamknięta, purytańska społeczność małego miasteczka. Posępne tło dla wyjątkowo okrutnej zbrodni, i to popełnionej w kościele. Ze Sztokholmu przyjeżdża energiczna prawniczka, wezwana tu przez siostrę zamordowanego pastora. Pochodzi z tych stron, zna wszystkich i w swojej pozbawionej złudzeń ocenie wielu osób i spraw zainteresuje się niedostrzeganym przez innych aspektem  – skąd nagłe wzbogacenie się niektórych członków zboru, ich jakże imponujące domy. Zagadkę pragnie także rozwiązać dzielna policjantka – maleńka Laponka z długim warkoczem. Wroga, milcząca wspólnota broni jednak zajadle swoich tajemnic. Niczym w klasycznych angielskich kryminałach mamy tu plastyczny obraz miasteczka i jego mieszkańców, są to postacie świetnie skonstruowane, pełne życia. Nie brakuje ładnych wizerunków osób wielkiej dobroci, pomagających sobie, bo w tym surowym  klimacie to przecież obowiązek –  bardzo mi się podobała  swoista charakterystyka jednej z kobiet: „Ona nie może żyć ze świadomością, że we wsi jest jakiś dom, w którym brakuje ciasta do kawy”. Nie mogą nie zrobić wrażenia sceny ukazujące inwazję nowoczesności – oto do milczących, powściągliwych w okazywaniu bólu osób jak furia podbiega dziennikarka ze stołecznej telewizji, wypisz, wymaluj jak  to bywa i u nas, z idiotycznym pytaniem o uczucia,  wywlekaniem drastycznych szczegółów popełnionych zbrodni przy dzieciach lub bliskich zmarłego, węszeniem dalszych sensacji. Na końcu książki znajduje się tekst podziękowań – to już niemal nowa tradycja edytorska. Więc oczywiście autorka wyraża tu swą wdzięczność wszelkim konsultantom, specjalistom wielu dziedzin, lekarzom, policjantom, prawnikom. I z uśmiechem stwierdza: „Czasami świadomie nie słuchałam dawanych mi rad. Najważniejsza dla mnie była wiarygodność kłamstw. Gdy baśń popadała w konflikt z rzeczywistością, pozwalałam baśni wyjść zwycięsko. Zawsze”. Jak się Państwo sami przekonają, ten triumf fikcji okazał się trafnym  wyborem, bo książkę czyta się dobrze i ze sporym uznaniem.

 

Felieton 27 VI 2008

Opolskie legendy i bajki

Opolskie legendy i bajki

Dorota Simondes

Wydawnictwo Nowik, 2008

Opolskie legendy i bajki

Opolskie legendy i bajki

Wyobraźcie sobie Państwo mapę Opolszczyzny, gdzie umieszczono by co najmniej dwadzieścia parę ozdobnych szpileczek. Ich główki miałyby kształt diabłów, smoków, utopców, przeróżnych  straszydeł, i  wskazywałyby liczne miasta i wioski, w których wedle dawnych  wierzeń owe stwory się pojawiały. Aż korciłoby, patrząc na tę niezwykłą mapę, by zapytać, czy w Malni nadal widuje się  ducha, który przybiera postać psa, czy w Żędowicach mówi  się jeszcze o zmorach, a w  pobliżu Baborowa  jak dawniej można usłyszeć  żałosne jęki potępionych grzeszników? Czy w miejscach położonych nad Odrą, w Zdzieszowicach,  Opolu, i dziś  trzeba stale mieć się na baczności, bo człeczyna w czerwonej czapeczce, który może się tam pokazać, to nikt inny niż utopiec, i czy w Lubrzycach nadal nocami  wrzeszczą diabły z samego piekła? Podobnych pytań byłoby bardzo wiele! W Wydawnictwie Nowik, naszym, opolskim wydawnictwie, ukazała się książka, która z pewnością ucieszy i dzieci, i tych wszystkich czytelników, w których  nadal żyje sobie w najlepsze wieczne dziecko łaknące  baśniowych cudowności. Autorką Opolskich legend i bajek, bo taki jest tytuł tej książki, jest prof. Dorota Simonides, której nikomu tu nie trzeba przedstawiać, bo  jako wybitna znawczyni folkloru znana jest i poza granicami naszego kraju.  Warto jednak, zanim o samych baśniach będzie mowa, wspomnieć, że książka zawdzięcza swą wysmakowaną szatę graficzną, urodę, młodej malarce, o której pewnie jeszcze nie raz usłyszymy – Annie Halarewicz. Wykonane przez nią ilustracje wyczarowują wizję  barwnego świata wyobraźni, a jednocześnie są artystycznym świadectwem tego,  jak żywą inspirację mogą nadal stanowić ludowe  opowieści naszego regionu. Są to rysunki będące kontynuacją klasycznego  wzorca polskich ilustracji do książek dla dzieci, mamy więc tu śmiałą kompozycję, elegancką lekkość i wdzięk,  budzącą podziw kolorystykę. I – poczucie humoru: tłuste, kosmate diabły można podejrzewać, że za chwilę wydadzą jakiś wiele nieprzystojny odgłos, są prostackie, ale też widać, że na pewno  lepiej z nimi nie zaczynać, o nie! Smoki są prześliczne – jeśli rzeczywiście  mogłyby istnieć  właśnie takie, to stanowiłyby szczególne niebezpieczeństwo, bo się człowiek zachwyci, zapatrzy, a bestia haps, i go połknie! No cóż,  nie sposób opisać wszystkich obrazów i obrazków, postaci przerażających lub śmiesznych – mam nadzieję, że i Państwu będą się podobać. A teraz o samych legendach i bajkach: wszystkie, jak powiada autorka, posiadają opolski rodowód, były przekazywane z pokolenia na pokolenie. Spotkamy tu również takie, w których łatwo rozpoznać wątki międzynarodowe,  jak choćby baśń o  Raponcce o długich warkoczach, ale widocznie,  jak tłumaczy  autorka, musiały się tu  niegdyś spodobać i nasycone miejscowymi realiami geograficznymi i kulturowymi powoli się stawały domowymi opowieściami z tych stron. Teksty podzielono w tej książce na kilka części – mamy tu podania mówiące o pochodzeniu nazw i miejscowych zwyczajów, o kościołach i świętych wędrujących śląskimi szlakami, i z przyjemnością słuchających  o dzieweczce, która szła do laseczka, bo i w niebie  chętnie się tę piosenkę śpiewa. Będzie  też mowa o utopcach, ich pałacach podwodnych, a także o tym, o czym mało kto wie: skąd się te paskudy wzięły w naszych wodach. A dalej pojawią się zmory, strzygi, świecorze, rozmaite duchy i diabły, ludowy bestiariusz fantastyczny w całej  swej bogatej i groźnej okazałości. Oczywiście, nie może tu zabraknąć  porywających historii o urodziwych królewnach, które należy  odnaleźć hen, hen, za górami i lasami lub ocalić przed okrutnym smokiem, a także baśni, które w swej głębokiej mądrości przestrzegają przed uleganiem iluzjom, uprzedzeniom, mówią o dojrzewaniu, potrafią również, niby to rozprawiając o dziwnych perypetiach zwierząt, wykpić  ludzkie przywary – i dziś dobrzemapa nam znane. Podania i bajki są ładnie opowiedziane, ta narracja dzięki swej prostocie i naturalności sprawia, że nieomal słyszy się głos wytrawnej gawędziarki, matki, a może babci, która w długie zimowe wieczory, ulegając prośbom dzieci, snuje opowieść za opowieścią. W jednej z nich mowa jest o dzielnym Lojziku – przystąpił  on do walki ze smokiem w koszuli, w której jego matka ukryła cudowne ziele przeciw złu całego świata. Przez całe wieki osoby opowiadające baśnie wplatały w nie  coś równie cennego: wiarę w zwycięstwo dobra i sprawiedliwości, szacunek dla tradycji, i jeszcze przesłanie podtrzymujące na duchu: że szlachetność serca, roztropność i odwaga pomogą przezwyciężyć wszystkie demony i potwory, czyli  wszelkie, nawet najtrudniejsze, przeciwności życiowe.

 

Felieton z dnia 02 VI 2008